[#13] To nam powinno zależeć na tym, żeby młodzi poczuli swoją wartość – Stanisław Baska
Data publikacji: 12.12.2022Wielu koordynatorów zadaje sobie pytanie o to, jak dobrać odpowiednią ofertę dla młodych ludzi i jakie czynniki brać pod uwagę. O tym oraz o potrzebach młodzieży mieszkającej na styku dwóch województw opowiada Pan Stanisław Baska, wieloletni partner regionalny Programu „Równać Szanse” i prezes Fundacji SMK.
Rafał Jutrznia: – Dlaczego zajmuje się Pan działalnością na rzecz młodzieży?
– Z mojej strony to był przypadek, chociaż podobno przypadków nie ma, a jedynie okazje, które wykorzystujemy. Program „Równać Szanse” poznałem dzięki Stowarzyszeniu Młodzieży Katolickiej „Wolni od uzależnień”. Mój kolega Robert, który pełnił rolę przewodniczącego stowarzyszenia zaprosił mnie do współpracy. Gdy stowarzyszenie powstawało, był 2000 rok.
Ja pracowałem wcześniej w gminie Zaleszany. Prowadziłem firmę doradczą i szkoleniową, tworzyliśmy strategię rozwoju gminy. Kolega Robert był wówczas szefem katolickiego „Ruchu Światło-Życie” i został namówiony, żeby założyć stowarzyszenie, które zostało nazwane Stowarzyszeniem Młodzieży Katolickiej „Wolni od uzależnień”.
Od razu wyjaśnię, to nie jest katolickie stowarzyszenie młodzieży tylko prywatne, świeckie stowarzyszenie, które budowało wspólnotę wokół wartości katolickich. Robert był wtedy pracownikiem OPS-u, był pracownikiem socjalnym i miał na co dzień do czynienia z rodzinami dysfunkcyjnymi, więc między innymi stąd „Wolni od uzależnień”. Działał z młodzieżą bezpośrednio – ja byłem tylko osobą z zewnątrz, odpowiedzialną między innymi za pozyskiwanie środków finansowych na inicjatywy młodzieżowe w gminie Zaleszany.
Czy według Pana dziś brakuje młodym instytucji, w których mogą się rozwijać? Mamy różne stowarzyszenia i organizacje, ale często mówi się, że dzisiejsza młodzież to nie jest „to”. Że im się nic nie chce.
– Ja bym unikał takich skrajnych poglądów. Z jednej strony można powiedzieć: „wszystko jest, bo jest w Polsce ponad sto tysięcy organizacji pozarządowych”. W każdej gminie jest ośrodek kultury, biblioteka, szkoła, świetlice itd. Można więc powiedzieć – jest dobrze. Z drugiej strony – moim zdaniem, po tych dwudziestu latach działalności w organizacjach pozarządowych – nie jest też prawdą, że teraz jest ze strony młodzieży lepiej czy gorzej. Są pewne różnice w wielu kwestiach.
Nawiążę tutaj do historii fundacji. SMK jest spadkobiercą Stowarzyszenia Młodzieży Katolickiej, tyle że SMK dzisiaj to „Społeczność, Młodzież, Kreatywność”. To, że jesteśmy z młodzieżą wynikało z tego, że w 2011 roku, gdy tworzyliśmy fundację – również z liderami ze stowarzyszenia – to dział pod nazwą „Młodzież” został w naszej fundacji. Aczkolwiek inaczej realizowany niż poprzednio.
Uznaliśmy bowiem, iż widzimy, że dzisiaj potrzeby młodych są inne niż te, które były dwadzieścia lat temu.
I odpowiadając na pytanie – wydaje mi się, że tak jak świat się zmienia, tak zmieniają się potrzeby oraz oczekiwania. Ci którzy nadążają za tymi potrzebami będą mieli w swoich szeregach młodych ludzi i mają szanse stać się z czasem takim kamieniem milowym dla ich działań.
To co w takim razie ze szkołami? Wydaje się przecież, że to w szkole młodzi powinni znaleźć zaspokojenie swoich potrzeb.
– Faktycznie, na szkoły spada w tym zakresie sporo krytyki. My próbowaliśmy współpracować ze wszystkimi szkołami – nie tylko w gminie Zaleszany, bo potem przestaliśmy być organizacją lokalną, gminną, a staliśmy się w zasadzie ponadregionalną.
Jedne szkoły chciały współpracować w sposób formalny, gdzie indziej ta współpraca miała miejsce na poziomie poszczególnych nauczycieli oraz pedagogów. Ci, którzy widzą możliwość pomocy oraz efekty swojego społecznego zaangażowania, będą się świetnie realizowali – bez względu na to czy są nauczycielami w szkole, czy też działającymi w ramach organizacji pozarządowej.
I pewnie dzisiaj szkoły mają trudniej – przepisy wymuszają na nich bardzo formalistyczne podejście do młodzieży, ale tam gdzie skupia się na dobru lokalnej społeczności i młodzieży, to ten czas i możliwość skorzystania z zasobów materialnych szkoły po godzinach lekcyjnych funkcjonuje. Ja bym powiedział, że my – jako fundacja – mamy podobne sytuacje. Nie zawsze udaje nam się współpracować ze szkołami, które mogłyby przecież pełnić rolę miejsc spotkań młodzieży.
Dziś często kreuje się podział na zachodnio-północną Polskę A i południowo-wschodnią Polskę B, która jest teoretycznie słabiej rozwinięta od tej zachodniej części. Pracuje Pan z młodzieżą z miejscowości na styku województw podkarpackiego i świętokrzyskiego, stosunkowo niedaleko jest też województwo lubelskie, więc zna pan specyfikę tego miejsca bardzo dobrze. Czym charakteryzuje się młodzież z tak zwanej Polski B? I czy ona się czymś różni?
– Gdy parę lat temu zostaliśmy partnerem regionalnym programu „Równać Szanse”, zajmowaliśmy się jeszcze województwem małopolskim. Biegnie przez nie Wisła, stanowiąca domyślną granicę między, teoretyczną moim zdaniem, Polską A oraz Polską B.
Ja bym powiedział, że z perspektywy animatorów, wnioskodawców i koordynatorów, którzy z nami bezpośrednio współpracują, przygotowują wnioski oraz spotykają się z młodzieżą, to takich różnic nie zauważyłem.
Dostrzegam różnice pomiędzy osobami, które mieszkają lub pracują z młodzieżą w gminie wiejskiej, w pobliżu większego ośrodka miejskiego. To mogą być gminy, które są tak zwanym wianuszkiem dookoła miasta powiatowego czy po prostu większego ośrodka miejskiego. Tam jest inna sytuacja niż w środowiskach bardziej odległych od tych miasteczek.
Z jednej strony można powiedzieć, że mają łatwiej, bo o wiele prościej zaproponować ciekawe formy aktywności, czyli wyjść z tą ofertą do młodzieży. Z drugiej strony mają trudniej, bo jednak miasta są w stanie zaoferować młodzieży zdecydowanie więcej, zaś młodzi są dzisiaj już o wiele bardziej samodzielni i mobilni niż kilkanaście lat temu.
Dlatego oferta dla młodych w miejscowościach położonych w okolicy miast musi być bardziej przemyślana, bo musi rywalizować z ofertą miejską, która powstaje niezależnie od różnych programów. I to jest z perspektywy takiej normalnej rywalizacji bardzo dobra sytuacja, bo mówiąc wprost – byle czego nie powinno się oferować.
Powinniśmy dawać młodym to, co jest cenne z ich perspektywy, z perspektywy czasu, który w jakimś sensie zainwestują. To jest trudne i zawsze takie było.
Na czym polega Pana współpraca z programem „Równać Szanse”?
– Dla naszego stowarzyszenia, a następnie fundacji, to była niesamowicie rozwijająca przygoda. Program „Równać Szanse” był dla nas pierwszym dużym przedsięwzięciem, które pozwoliło nam zrealizować ciekawą inicjatywę. Był to specjalny program powodziowy skierowany do sąsiedniej gminy, która ucierpiała w powodzi.
Nie chcieliśmy wychodzić z propozycją projektu odbudowy bibliotek czy spotkań z psychologiem, a takie zgłoszenia podobno wtedy dominowały. Zaproponowaliśmy więc projekt o nazwie „Młody Przedsiębiorca”, polegający na zorganizowaniu konkursu dla młodzieży w dwóch kategoriach: pomysł na aktywność społeczną oraz pomysł na mini biznesplan.
Uczestnicy w grupach musieli wymyślić działania, dostawali na nie środki, realizowali. Następnie wspólnie – wraz z partnerami lokalnymi – podsumowaliśmy zrealizowane aktywności. To był nasz początek w strukturach „Równać Szanse”. Potem realizowaliśmy jeszcze kilka projektów, a następnie chcieliśmy się tym podzielić, pomóc innym dokonać takiego „skoku cywilizacyjnego”, jakiego dokonaliśmy my. Dlatego zaczęliśmy pomagać innym w realizowaniu projektów z Programu. Wtedy też zostałem poproszony o poprowadzenie warsztatów szkoleniowych dla osób, które składały wnioski o dotacje. Dopiero po wielu latach zaproponowano nam bycie lokalnym partnerem Programu „Równać Szanse”.
Dlaczego akurat my? Według opinii, nasza fundacja posiadała coś, co nazywa się „umiejętnością pracy z młodzieżą”. Realizowaliśmy między innymi „Festiwal Miasto Młodych Artystów”, mamy program stypendialny dla młodzieży, własny program młodzieżowy „Wolontariusz” z nagrodami – nie tylko z dyplomem za uczestnictwo, ale z grantem rozwojowo-edukacyjnym.
Mamy także program stypendialny powstały we współpracy z Polsko-Amerykańską Fundacją Wolności, polegający na tym, że wkładu własnego nie pozyskujemy z klasycznych źródeł, jak na przykład od jednostek samorządu terytorialnego, tylko staramy się, żeby lokalne środowisko w pewien sposób podziękowało tej młodej osobie za zaangażowanie w wolontariat na jego rzecz.
Mówiąc prościej, dążymy do tego, aby organizacja, dla której wolontariusz pracuje, dołożyła się do naszego wkładu i w ten sposób pozwoliła młodej osobie poczuć swoją wartość i wdzięczność za to, że przez trzy lata budowała lokalną wspólnotę lub wykonywała całkowicie przyziemne czynności, jak pomoc w obsłudze komputera.
I to pokazało moim zdaniem, że trzeba odwrócić role. Że to nam powinno zależeć na tym, żeby młodzi ludzie poczuli swoją wartość.
Wspomniał Pan o tworzeniu biznesplanu. Tego typu umiejętności wydają się być dzisiaj bardzo premiowane na rynku pracy, wraz z umiejętnościami miękkimi, na które w szkole niezbyt zwraca się uwagę.
– Szkołom trudniej jest zaproponować pewien realizm w pozyskiwaniu wiedzy. Można przekazać wiedzę w postaci wykładów, ale my skupiliśmy się bardziej na wyrabianiu nawyków i przekazywaniu praktycznych umiejętności.
Żeby się czegoś nauczyć, trzeba „przełamać” wiedzę normalną rzeczywistością. To co nie zmieniło się przez te dwadzieścia lat, to fakt, że umiejętności społeczne są kluczowe. Ten kapitał społeczny w postaci relacji i pracy w zespole, umiejętność dyskutowania, generowania pomysłów oraz nieobrażania się na innych ze względu na to, że to inne pomysły zostały wybrane przez grupę – to wszystko jest ważne nie tylko w aspekcie takiego lokalnego życia, ale przede wszystkim w pracy.
W momencie, w którym nasi wolontariusze czy beneficjenci o tę pracę zabiegają, często powołują się na doświadczenie zdobyte podczas różnych działań organizowanych przez nas. Czasami spotykamy się po latach, zupełnie przypadkowo i wspominają, że gdyby nie „Wygraj w tysiąca”, to nie dostaliby się do wymarzonej szkoły czy pracy.
Może wydaje się to oczywiste, ale w praktyce często trudne do zrealizowania – musimy pamiętać, że gdy ktoś szuka pracy, to zwykle pada pytanie o to, co robiło się poza nauką. I my w naszej fundacji dbamy nie tylko o to, żeby nagradzać np. w formie stypendium, ale cały czas uważamy i powtarzamy, że trzeba dawać młodym możliwości współpracy, którą będą mogli wpisać w CV. I wiemy, że ci młodzi naprawdę chwalą się tym doświadczeniem, a na dodatek często mówią, że to być może było to, co przekonało pracodawcę do zatrudnienia ich.
Wydaje mi się, że z perspektywy uczestników właśnie to oferuje Program „Równać Szanse”, zaś z perspektywy funkcjonujących obecnie NGO-sów, jest pewnym wyznacznikiem dobrze działającej organizacji – nie tylko zaprasza młodych ludzi, ale daje im coś, co mogą umieścić w swoim CV.
Pozwoli Pan, że sparafrazuję pewną znaną Panu nazwę – czy młodzi są dzisiaj gniewni?
– Pewnie. „Młodzi gniewni dla nas pewni”, bo tak brzmi pełna nazwa współtworzonego przeze mnie projektu. Wolimy dyskutować i pracować z ludźmi, którzy są krytyczni i mają swoje własne oczekiwania.
To są ludzie, z którymi nie boimy się popłynąć Wisłą, bo jesteśmy im w stanie zaufać. Wiemy, że wezmą odpowiedzialność za swoich kolegów.
Proces kształtowania się takich osób jest zauważalny, szczególnie gdy osoba jest z nami drugi, trzeci czy czwarty rok. Jeszcze się uczą, ale są już odpowiedzialnymi liderami, dzięki czemu potem łatwiej jest im wejść w dorosłość.
Zazwyczaj trudno współpracuje się z ludźmi, którzy są bardzo potulni, bo nie wiemy wtedy czy to co robimy jest adekwatne. Czasami młode osoby są trochę stłumione przez środowisko i grzecznie czekają na to aż jakiś pomysł się pojawi. Natomiast w sytuacjach bardzo trudnych nie ma czasu na to, żeby dopytywać czy jest dobrze, czy się podoba.
Większą pewność mamy wtedy, gdy młodzież będzie aktywnie wygłaszała swoje racje. Naszą rolą jest jedynie moderowanie tego, aby dyskusja miała charakter merytoryczny. Żeby krytykować, ale konstruktywnie.
Jesteśmy zdania, że to też wymusza na osobach zarządzającymi różnymi organizacjami równe, partnerskie traktowanie wszystkich, ponieważ młoda osoba ma takie samo prawo do dyskutowania o tym, co robi i jak chciałaby to robić.
Czym jest festiwal „Miasto Młodych” w Sandomierzu?
– W tej chwili raczej „czym był”, chociaż mam nadzieję, że wkrótce wrócimy z tą koncepcją, jak tylko zbudujemy Dwór Kotowa Wola. Swoją drogą, składaliśmy niedawno projekt, w którym opisywaliśmy czym ten dwór będzie i zaznaczyliśmy tam, że będzie to też miejsce, w którym wrócimy do idei wolnej sceny dla osób, które chcą się sprawdzić na scenie komercyjnej.
Nie chcę nikomu ujmować, ponieważ współpracuję zarówno ze szkołami, domami kultury jak i bibliotekami. Niemniej jednak, osobom pracującym w takich ośrodkach, oraz przede wszystkim młodzieży, często jest przykro, że występują dla siebie samych i dla swoich rodziców.
My sobie wymyśliliśmy, że połączymy trzy rzeczy: po pierwsze, umożliwienie młodzieży uzdolnionej artystycznie podzielenie się swoimi talentami, po drugie – pokazanie dorosłym, ze młodzież naprawdę jest nieziemsko zdolna. I tutaj przychodzi trzeci czynnik, czyli odrobina stresu i adrenaliny.
Fajnie jest malować czy grać gdzieś w zakamarkach i potem przysłać swoją pracę na konkurs, ale występowanie przed żywą publicznością pozwala twórcom nabrać pewnych umiejętności komercyjnych. Doszliśmy do wniosku, że możemy zrealizować takie przedsięwzięcie jedynie we współpracy z samorządem, przy okazji innej, większej imprezy organizowanej przez nich.
W ten sposób zorganizowaliśmy pięć odsłon festiwalu „Miasto Młodych Artystów”. Był Sandomierz, była Nowa Dęba i Stalowa Wola. To też była część idei, abyśmy żyjąc na styku dwóch województw i trzech powiatów umożliwili młodym poznanie się.
To pozwalało także poznawać się animatorom kultury, bowiem zazwyczaj wszelkie komisje były komisjami społecznymi, do których zapraszaliśmy ludzi kultury.
Zwycięzcy otrzymywali przynajmniej tysiąc złotych, a jeśli była taka możliwość, to rekomendowaliśmy ich do znacznie większych programów stypendialnych, na przykład stypendium Agory, gdzie wynosiły one nawet pięć tysięcy złotych.
Wiele młodych osób z tej szansy skorzystało i wiemy, że jak będziemy robić podsumowanie tych pięciu edycji, to chcemy zaprosić naszych byłych laureatów oraz stypendystów.
Dodatkowym aspektem tego wydarzenia był fakt, że Sandomierz stał się miastem turystycznym. Rozwinęło się wiele restauracji. Właściciele dzwonili do fundacji, żeby polecić im śpiewającą młodzież, którą mogliby zatrudnić do różnych eventów realizowanych w tych lokalach.
Skoro do powstania festiwalu konieczna była współpraca z samorządami, to biorąc pod uwagę Pana doświadczenie w działalności organizacji pozarządowej uważa Pan, że NGO-sy działają równolegle do tych samorządów, czy raczej wypełniają luki, których samorządy nie są w stanie zagospodarować?
– Mogą działać równolegle, ponieważ są obszary działalności, które w ogóle się ze sobą nie pokrywają. Są też takie przestrzenie, na których to samorząd oferuje lepszą ofertę od organizacji samorządowych i odwrotnie.
Istnieją świetne domy i ośrodki kultury, które niemalże działają jak NGO-sy, a jednak podlegają pod samorządy. Generalnie są to dwie niezależne instytucje, dla których optimum byłoby to, żeby się uzupełniały. Wtedy możemy mówić o zdecydowanie bogatszej ofercie, zdrowej rywalizacji.
W takich warunkach i jedni i drudzy mogą skorzystać. Każdy z nas ma w końcu zupełnie inne doświadczenia, inne umiejętności. Osobiście jestem dumny z tego, że nasza fundacja aktywnie współpracuje z samorządami. Nie ukrywajmy także bardzo istotnego aspektu finansowego – prawdziwe partnerstwo umożliwia dysponowanie środkami samorządu i zrealizowanie czegoś lepiej, niż gdyby samorząd zrobił to sam, a jednocześnie zachowanie niezależność organizacji i działanie w zgodzie z głoszoną przez siebie ideą.
—
Stanisław Baska – prezes Fundacji SMK, organizator Festiwalu „Miasto Młodych Artystów” w Sandomierzu, wieloletni partner regionalny Programu „Równać Szanse”.